TCHÓRZ I KŁAMCA

Przejdź do cyklu opowiadań

czwartek, 23 lipca 2015

RAPORT SZEPTEM 05: lipiec 2015

Uszanowanie!

Oj nazbierało się, nazbierało. Było oglądane i oglądane i oglądane :) Nareszcie - teraz jeszcze chwila na pisanie i będzie super. Po kolei.

Dziś o trzech filmach, które łączą się w dwie pary, za sprawą tematyki i osób reżyserów; i nie mam dobrych wiadomości. Trochę rozczarowań i raczej strata czasu - ale tak bywa, choć przewidywałem inaczej. 





Wyjaśniam.

Dane mi było obejrzeć trzy hollywoodzkie obrazy (zapowiadało się raczej nieźle). Najpierw "Gone Girl" z ostatnio raczej docenianym Benem Affleckiem w roli "zagubionego" męża "zagubionej" dziewczyny. Celowo nie używam tutaj polskiego tłumaczenia ("Zaginiona dziewczyna"), bo klasycznie już "inglisz przetransponowany na polisz" traci nieco na znaczeniu. Żona istotnie gdzieś (fizycznie) znika, ale jak się okazuje, do opisu tej postaci pasuje również przymiotnik "zagubiona". Tutaj Rosamund Pike daje popis swojego doskonałego aktorstwa, zresztą zwykle drewniany Ben, także "daje radę" (co cieszy, biorąc pod uwagę, ze ujrzymy go jako najnowszego Batmana w budowanym właśnie kinowym uniwersum DC). Reżyseria to pierwsza klasa; ujęcia, narracja, zmiany tempa, klimat - wyśmienite, ale nie ma co się dziwić, bo za tę materię odpowiada David Fincher. Obsada drugoplanowa też wzbudza pozytywne odczucia - dla przykładu mamy gwiazdę "How I Met Your Mother" oraz aktorkę znaną ze świetnego "Deadwood". 

Nawet te bite (ponad) dwie godziny wysiedziane przed ekranem mógłbym przeboleć, ale zakończenie całkowicie „kładzie film”. Wiem, ze modne są nieszablonowe patenty, gorzkie przesłania i temu podobne – ale ostatnie momenty „Gone Girl” pozostawiły mnie z ogromnym rozczarowaniem. I stąd moje niezadowolenie (no może niepełna satysfakcja, biorąc pod uwagę wszystkie plusy).



I tutaj pierwsze połączenie w parę. Doświadczony i uznany reżyser rozpoczynający budowę swojej pozycji poprzez mocny, klimatyczny "debiut" (jak Fincher, a mam na myśli debiut hollywoodzki - czyli jego niesamowity Alien 3), to również Antoine Fuqua. Ten reżyser popełnił kiedyś (2001) wybitny "Training Day" z oscarową kreacją Denzela Washingtona (i całkiem zacną rolą Ethana Hawke'a) - teraz ponownie łączy siły z Denzelem, przenosząc na kinowy ekran postać znaną z telewizyjnego serialu.


Film "Equalizer" powinien niestety nosić tytuł "Denzel sam w Castoramie", co zapowiadają już pierwsze sceny. Dawno nie widziałem tak bezsensownego pomieszania kina super-bohaterskiego (w wersji najwznioślejszej) z... no właściwie nie wiem z czym, bo wszystkiego jest w tym filmie po trochę: dramatu, kwestii społecznych, pochwały amerykańskiego stylu życia, rozważań filozoficznych i oczywiście akcji. Nabijam się. No jasne, ale naprawdę nie wiem, co dobrego można by napisać.  
"Tak się nie robi". Nie obsadza się genialnego aktora (Denzel) w takiej płaskiej historii, to po prostu nie fair. 
Sceny w ichniejszej Castoramie (jakkolwiek dobrze zrealizowane wedle kanonu kina akcji) są groteskowe, super-heroizm bohatera nieznośny, a przeciwnicy tak przerysowani, że aż zęby bolą od zgrzytania, gdy się na to patrzy. Niestety, wszystko jest w tym filmie "na serio", i to dopełnia obraz klęski.
U Fuqua, odmiennie niż u Finchera, można zaobserwować obniżenie lotów (proponuje prześledzić karierę reżyserską). Podsumowując, "Equalizer" lokuje się "bardzo daleko od "Training Day", czyli (parafrazując klasyka) "bardzo daleko od okay"

Przy okazji, ciekawostka. Chloë Grace Moretz (pamiętna super bohaterka u boku Nicolasa Cage'a w "Kick Ass") pojawia się w filmie na moment, w roli młodocianej prostytutki. Jest taka aktorka, która rozpoczynała swoją karierę podobną rolą (i także u boku silnego mężczyzny jak Denzel) - życzę młodej "Hit-Girl", podobnej (owocnej) kariery.

Drugie połączenie w parę, to kwestia tematyki i głównych antagonistów. Trupy w dużej ilości i Ruscy, a konkretniej "ruska mafia". I, o zgrozo, zapowiedziano kontynuacje obydwóch "parowanych" filmów.

Keanu Reeves powraca w bardzo dobrej formie, przynajmniej wedle zachodnich krytyków filmowych, najnowszym filmem pt. "John Wick", jako tytułowy Leon (trochę namieszałem, ale celowo), czyli zabójca na zlecenie, spec od mokrej roboty, i te pe. Film ogląda się niby dobrze, bo jest plastyczny, szybki, "teledyskowy". I tutaj pojawia się problem. Kiedy John "Keanu" Wick walczy, przypomina swoje kreacje z "Johnny Mnemonic" lub "Matrix" - prezentuje charakterystyczne z lekka drewniane ruchy (specyficzne, widziane już w "Speed") - ale tam były one elementem zabawy konwencją - "John Wick" chce być cholernie poważny i film przeradza się w niezamierzony pastisz - zwyczajnie śmieszy. Już początkowa motywacja bohatera jest bardzo naciągana, a oglądanie cierpień Keanu wywołuje politowanie. 
Nie, nie, nie... Podobnie jak w "Equalizer", autorzy nie wyczuli delikatnej granicy i przeszarżowali.

Z ciekawostek, w filmie oglądamy kilku zdolnych serialowych aktorów (swoją reprezentację mają między innymi "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.", "Marvel's Agent Carter", "Deadwood" i "Fringe" oraz "Game of Thrones"), męczy się za to utalentowany Willem Dafoe (wstyd!).  

Niech podsumowaniem  całości będzie fakt, ze oglądając "John Wick" wieczorową porą, zwyczajnie przysnąłem, pomimo, że z całych sił kibicowałem bohaterowi zarzynającemu (bardzo widowiskowo rzecz jasna) hordy "ruskich". Sorry.

Kończąc. Może to i dobrze, że nie mam zbyt dużo czasu, nadrabianie hollywoodzkich zaległości bywa rozczarowujące.

Bywajcie!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz