TCHÓRZ I KŁAMCA

Przejdź do cyklu opowiadań

wtorek, 7 lipca 2015

RAPORT SZEPTEM 04: czerwiec 2015

Serwus! 

Nie pisałem w tym dziale jakiś rok :) Czas szybko leci, "jak jest fajnie", gorzej, jeśli brakuje tego czasu na pisanie. Bywa i tak. Ale mam chwilę, więc spójrzcie - co tam u mnie było czytane/oglądane.
Na tapecie: nowy Abercrombie w wersji dla młodzieży i quasi-Bond w realizacji Vaughn'a czyli "Kingsman". 







Kiedyś, anime "Ghost in the shell" reklamowane było sloganem (cytuję z pamięci): "Film, który zrobiłby James Cameron, gdyby tylko Disney mu na to pozwolił".  Mam to zdanie z tyłu głowy świeżo po seansie "Kingsman. Secret Service". Reżyser Matthew Vaughn "bawi się" tutaj w swoją wersję przygód Jamesa Bonda. Jest to Bond, którego nigdy nie pozwolono by "sprzedać" pod szyldem legendarnej serii. Bond od reżysera "Kick Ass"? Nieźle... Kupuję to w ciemno. 
Scenariusz filmu oparto na komiksie Marka Millara (ilustrowanym przez legendarnego Dave Gibbonsa), i nie tyle jest to adaptacja, co przeniesienie na ekran komiksowego sposobu opowiadania historii - jest zabawnie, zaskakująco, bezkompromisowo i bardzo nowocześnie (przy czym udało się wpleść w opowieść sporo "brytolskiego", klasycznego klimatu - Vaughn był producentem szalonych filmów Guya Richiego). 
Obsada filmu - marzenie. Samuel Jackson jako ten Zły - stylowy, wyluzowany, "najźlejszy". Colin Firth jako Bond, Michael Caine jako M, Mark Strong jako Q. Mało? No to dorzućmy jeszcze bondowskiego "padawana" - ulicznika, typowego młodego londyńczyka w full-capie, ścigającego się (tyłem) z policją, w rytmie "Bonkers" Dizzee Rascala oraz orientalną piękność - prawą rękę tego Złego - uzbrojoną w zabójcze protezy nóg. Przesada? W żadnym wypadku. 
Zachwycałem się ostatnio choreografią walk w serialu "Banshee" (polecam, polecam), ale to co dane mi było obejrzeć w "Kingsman" naprawdę zwala z nóg. Najlepsze wykorzystanie zabawy konwencją, i  szalonej bitewnej jazdy bez trzymanki, oglądamy podczas masakry w kościele w Kentucky. Sekwencja zakończona jest sceną, podczas której padają znamienne dla filmu słowa: "To nie jest film tego rodzaju"
Bo to pastisz. Bardzo smakowity pastisz. Jeśli w jakiś sposób ominęliście premierę "Kingsman", musicie go obejrzeć teraz. I zapamiętajcie: "Oksfordy, nie Szkoty".


Przeczytałem nową książkę Jona Abercrombiego, zatytułowaną "Pół króla", będącą pierwsza częścią nowej trylogii. Od razu zaznaczę, że z twórczością tego brytyjskiego pisarza warto się zapoznać, bo pisze nowatorsko, filmowo (pracował jako montażysta) i bez oglądania się na konwenanse. Jego dotychczasowy dorobek wydany w Polsce to soczyste powieści fantasy (ale takiego realistycznego, ze znikoma ilością magii i niezwykłych istot), wszystkie osadzone w spójnym uniwersum - krwawe, gorzkie, smutne, bardzo "prawdziwe". "Pół króla" jest problematyczna pozycją, bo Abercrombie celowo i zupełnie świadomie zrezygnował ze wszystkich (może poza jedną) swoich mocnych stron - napisał powieść dla "młodszego odbiorcy". Intryga jest prosta, tło ma zabarwienie przygodowe, postacie są wyraziste, ale pozbawione "jaj". Nawet charakterystyczne dla historii Abercrombiego fabularne zwroty akcji dają odczucie "dodanych na siłę". Napisane jest poprawnie, ale bardzo pobieżnie - jakby autor celowo skrócił historię, aby zmieścić się w połowie zwykłej dla siebie objętości. Do przeczytania, ale przyznam szczerze - na kolejny tom raczej niespecjalnie czekam (w przeciwieństwie do wcześniejszych powieści). Może, za jakiś czas, autor powróci do zwykłej stylistyki - napisze coś dla dorosłych.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz