Tytuł "Zeznanie Cartera Den Helle".
Póki co testują je znajomi i znajomi znajomych. Posłałem je także do korekty. W rozwinięciu posta - pierwszy fragment.
Carter Den Helle zmarszczył nos,
spojrzał w górę, naciągnął na głowę kaptur sztormiaka i ruszył przed siebie,
szybko, starając się nie trafić w kałuże. Dystans od zadaszonego straganu do
wozu patrolowego był niewielki, ale lało niemiłosiernie. Niebo płakało nad
miastem, a powodów smutku było zapewne wiele. Memoria, największa metropolia w
Północnej Vendarii była miejscem mrocznym, grzesznym i pełnym nienawiści.
Miasto przeklęte, zapomniane przez dobry los – koszmar każdego stróża prawa.
Chociaż, Den Helle zastanowił się i
mimowolnie uśmiechnął, byli i tacy strażnicy, którzy los, dobry czy zły, mieli
po prostu gdzieś. Pewnie i wiele innych spraw nie obchodziło ich wcale. Ot,
taki Maric. Starszy dziesiętnik Gordon Maric, dwudziesty szósty rok w uniformie
Vendaryjskiej Służby Publicznej, nadal w tym samym stopniu. Kiedyś twardy,
czujny ogar. Dzisiaj zgarbiony, otyły i mrukliwy, ze stępionymi kłami, zmysłami
odurzonymi zielem i mocnymi naparami mieszanymi z alkoholem. Przeszedł bez
szwanku służbę w jednej z najemnych kompanii podczas Wojen Słonecznych, a w trzydziestym
siódmym, już na strażniczej służbie w Memorii, jakiś parszywy szczeniak wsadził
mu dwie kule w bok. Gordon Maric - weteran, stary wyga. Takim zawsze
przydzielają młodzików, jak Carter. Mówią: „by się uczyli przy boku
doświadczonych funkcjonariuszy”. Myślą: „przecież tym starym zawsze przyda się
ktoś do noszenia słodkich placków i czarnego naparu”. Takie życie, jakie czasy.
Na kontynencie mawiają coś o losie i cesarzu, przypomniał sobie Den Helle, akurat
w momencie, gdy znalazł się obok czarnego wozu patrolowego. Na drzwiach, które
uchylił mu partner, błysnęły wymalowana białymi literami nazwa jednostki:
„Piąta Setnia Dzielnicy Portowej” oraz schematyczny znak straży – tarcza i dwa
miecze.
– Tym razem się udało? – mruknął Maric
i mocno wciągnął powietrze, delektując się aromatem naparu. Zabrał Carterowi
zakupy, pobieżnie zaglądnął do torebki z ciastem a po tym ostrożnie otworzył
przykrywkę kubka. – No widzisz? Tym razem to jest napar. Ten zapach – słoneczne
wzgórza Vinantium i skaliste wybrzeże Metinny.
– Jest pan pewien? – Den Helle
przekrzywił głowę, jednocześnie odpakowując zawiniątko ze słodkim plackiem w
środku. – Napar robią także w Vendarii.
– Cóż za bzdury. – Maric siorbnął i cmoknął
z uznaniem. – To coś, co przeciętny człowiek nazywa po prostu czarnym naparem, ma wiele odmian. I
faktycznie zioła zbiera się także u nas, ale to nie to samo. Prawdziwy aromat,
faktyczny smak, ten najlepszy, mają tylko napary ze składników sprowadzanych z
Kontynentu. Koniec i kropka, a Vavro Salla ma zawsze najlepiej przyrządzony
towar. Jest klasycznie, zawsze tak samo smacznie i ze zniżką dla
funkcjonariuszy straży.
– Dlatego to stały punkt naszej trasy
– skwitował Carter. Mówił dosyć niewyraźnie, przez pełne usta. – A może, gdyby…
Nie dokończył. Zgrzytnęło przeraźliwie
i huknęło. Zatrzęsła się ziemia. W przednią szybę samochodu łupnęło kilka
kamiennych odłamków. Maric przeklinał gorący, rozlany na kolana, napar. Deszcz
nieprzerwanie tłukł o karoserię – na zewnątrz niewiele było widać: blask
ulicznych lamp, prostokątne plamy światła w oknach kamienicy. Den Helle
wciągnął powietrze w płuca i odruchowo, nie czekając na jakiekolwiek instrukcje
starszego kolegi, wyskoczył z wozu.
Dał się słyszeć świst i coś jakby dźwięk
syreny alarmowej, ale przytłumiony, jakby dochodził spod ziemi. Tuż po tym ściana
mieszkalnego budynku po lewej stronie eksplodowała. Carter starał się otrzeć
mokrą twarz. Wewnątrz budynku coś się poruszało, coś wielkiego. Po pustej ulicy
poniósł się terkot i dźwięk przypominający dzwonienie łańcuchów. O jezdnię
uderzyły potężne odłamki. Jeden trafił w tył wozu patrolowego, unosząc w górę jego
przednią część.
„Maric”, jęknął w duchu Den Helle, ale
było już za późno na pomoc. Kolejne części rozpadającego się budynku zasypywały
okolicę. Młodszy strażnik zerwał się do
biegu, starając się unikać odłamków, łupiących w ziemię wszędzie dookoła.
Pędził przed siebie i zatrzymał się dopiero za rogiem kolejnego mieszkalnego
budynku. Spojrzał przez ramię. Wóz patrolowy, jakimś cudem nie został trafiony więcej razy. Obok
samochodu strażników stał teraz stwór,
który zniszczył kamienicę.
Wielki wrzecionowaty korpus, jakby
„odwłok”, unosił się dwa, trzy metry nad ziemią, wspierany przez cztery a może
pięć metalowych odnóży. W górze poruszały się „macki” – kawałki metalu
zawieszone w emanującej światłem zielonkawej mgle, lub czymś co bardzo ją
przypominało. Den Helle zakaszlał i wytrzeszczył oczy. To co widział było
przerażające i fascynujące zarazem.
Odnóża zaklekotały o podłoże.
Mechaniczna bestia, przy wtórze sapiących odgłosów, wypuściła na zewnątrz
obłoki zielonkawej pary, uniosła dwie spośród wielu macek i trafiła nimi w dach
wozu patrolowego. Czarny samochód zawisł kilka metrów nad ziemią, po czym został
ciśnięty z ogromną siłą, dokładnie tam, gdzie stał Den Helle. Do uszu strażnika,
zza jego pleców, dobiegł warkot silnika. W kierunku stwora mknął motocykl,
mijając właśnie pozycję Cartera. Jeździec sprawnie uniknął zderzenia z lecącym
weń wozem patrolowym, długi czarny płaszcz załopotał na jego plecach, i pomknął
prosto w stronę potwora. Samochód trzasnął w narożnik kamienicy, zmieniając się
w kawał poskręcanego metalu.
Carter Den Helle dopadł do wraku,
próbował dostać się do środka. Odnalazł charakterystyczny znak widniejący na
drzwiach. Szarpnął, ale nie zdołał nic zrobić. Dookoła jego nóg rosła kałuża –
czerń i czerwień rozmywane przez lejącą się z niebios wodę.
Czarny Napar. Krew. Deszcz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz